Co prawda ambitny plan zakładał wprowadzenie się „na swoje” przed Świętami, ale zweryfikowała go rzeczywistość i się nie udało. W pracy było zamieszanie, trzaskanie nadgodzin a i po prawie dwóch miesiącach remontowania się też już sił brakuje (oczywiście nie każdego dnia bo i czasu nie ma na tyle i urlopu szkoda, gdybym tylko ja miał wziąć, bo się później okaże, że latem ani jesienią nie dostanę i Dama niezadowolona będzie). Zresztą i tak zapewne rodzice jedni i drudzy by nie odpuścili i nalegaliby, żebyśmy u nich przesiedzieli święta. Teraz czekamy na wypłatę, bo kasa się skończyła, a podłogi trzeba położyć. A wtedy już będziemy mogli się wprowadzić. Część mebli mamy. Pozostałe będzie się po kolei dokupywało.
Dama narzeka na moje pomysły posiadania czworonoga, że niby zniszczy nasze nowe piękne mieszkanko, że ściany wybrudzi, podłogi porysuje, meble poniszczy, że śmierdzieć będzie, że w kuchni dużo rzeczy na razie trzeba będzie na wierzchu trzymać i się do nich dobierze, że rano będę uciekał od niej z łóżka (i budził ją zapewne), żeby potwora wyprowadzić, że firany, zasłony i tapczan wybrudzi, że błoto będzie przynosił jak pogoda będzie deszczowa, itd. Co ciekawe, chciałaby w zamian jakiegoś jorka albo maltańczyka – jakby one nie brudziły i nie wydzielały żadnego zapachu… Ale na takiego „psa” nie ma mojej zgody, bo co za pożytek z takiego zwierzaka: pod nogi trzeba patrzeć, żeby nie zadeptać, albo biegnąc do kibla nie kopnąć, na rower nie da się go zabrać, chyba że do koszyka, pobiegać z takim też nie bardzo; dbać trzeba bardziej niż o dziecko i jeszcze słuchać tego piszczącego szczekania. Wygląda więc na to, że nie będziemy mieli zwierząt w domu.